Ostatnio wszystko mnie przeraża… Strach ogarnął moje serce i duszę… Czekam z utęsknieniem na wakacyjną podróż, a na samą myśl o samolocie mam ochotę zrezygnować z wycieczki… Bo przecież katastrofy, a mi życie miłe… Schować się do skorupy - jak żółw.
Ferie dobiegły końca, w poniedziałek wielki niechciany powrót na uczelnie i rozpoczęcie nowej walki… Byle do końca semestru, byle ukończyć to, co zaczęłam i uciec od biurokracji, od systemu, od pułapek - byle oni chcą tylko by płacić coraz więcej i więcej… Jestem ciekawa o ile zmalała liczebność mojego roku i czy jest nas chociaż z 30stu?
Licencjat piszę, powoli, codziennie, wytrwale strona po stronie… Drugi rozdział gotowy, czeka do oddania promotorowi… Z pierwszym męczę się, bo nie lubię suchej teorii i powoli pomysły się kończą… Napisałam za dużo wiem, po raz kolejny dały o sobie znać moje skłonności do rozpisywania się i przesady… Co zrobić? Przekroczyłam już ilość 30 stron, która jest wymagana, a został jeszcze jeden rozdział… I nie wiem, czy bawić się w pisanie pracy na 80 stron, czy może skrócić temat, wywalić niepotrzebny rozdział i mieć już to z głowy… Święty spokój - tak tego potrzebuję najbardziej.
A co do ślubu - to spokojnie…. Zaproszeń jeszcze nie rozsyłam… Zresztą on mówi o tym częściej i więcej niż ja zdołam pomyśleć… Chwilowo to kwestia orientacji, lista gości, powolne rozglądanie się za lokalem (bo terminy to i tak na 2 lata do przodu). Przerażają mnie sumy, cyfry i koszty wyrażane w tysiącach… Bo skąd wziąć tyle pieniędzy?
Z jednej strony chcę, jestem pewna… Z drugiej wiem, że coś wspaniałego się kończy… Uwielbiam schodzić rano na śniadanie i rozmawiać z Mamą, lubię kiedy Tata wraca wcześniej z pracy… Lubię zamykać się w swoim pokoju i być sama… Wiem, ze to wszystko minie bezpowrotnie, tak jak świadomość dzieciństwa, które zakończyło się nie wiadomo kiedy…